poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Marrakesz dzień drugi i trzeci, w pustyni i w ...nad Atlantykiem.

Ostatnia część relacji z naszej Marokańskiej przygody :)
 
>> Poprzednia część tutaj <<
>> A jeśli chcesz poznać nasze przygody od początku - kliknij tutaj :) <<

ŚNIADANIE PO SUŁTAŃSKU
Tym razem to już nie żarty. Śniadanie przygotowano nam rewelacyjne. W niczym nie przypominało rycerskiej gościny we Włoszech. Było obfite, smaczne i dało nam mocnego kopa.

 

TYSIĄC POMYSŁÓW, MAŁO CZASU
Mieliśmy bardzo mało czasu. Nie starczyłoby go nam, żeby zobaczyć wszystko, więc wybieraliśmy miejsca, które wydawały nam się najbardziej wartościowe. Jedno było pewne. Koniecznie chcieliśmy pojechać nad Ocean i wybrać się na pustynne, berberyjskie tereny w południowym Maroko. Mieliśmy w planie jeszcze tego samego dnia pojechać w okolice miasta Essaouira lub Agadir, ale po szybkiej kalkulacji czasu stwierdziliśmy, że nie ma opcji. Usiedliśmy sobie na tarasie naszego Riadu, rozłożyliśmy mapę, komórki, włączyliśmy internety, pieniądze rzuciliśmy na stół i niczym Perykles, kreśląc po mapie... palcem ;) zaplanowaliśmy nową strategię. Następny przystanek - pustynia. Znaleźliśmy zorganizowaną wycieczkę (59€) i dogadaliśmy się z kierowcą, że przyjedzie po nas następnego dnia o 7:00 rano.


OBIAD? TYLKO W BOCZNEJ ULICZCE
Planując dzielnie zgłodnieliśmy wielce. Zatem unosząc rącze kolana... znowu się wydurniam ;). Szukaliśmy w Marrakeszu jakiejś lokalnej jadłodajni. Nie chcieliśmy jeść tam gdzie reszta turystów, tam gdzie drogo i standardowo. Znaleźliśmy restaurację o niezbyt ładnym wystroju, ale za to z miłą obsługą. Szef zamieszania nie rozmawiał za dobrze po angielsku, a my po francusku, więc najpierw trochę dogadywaliśmy się na zasadzie "pokażę Wam palcem o co mi chodzi", a później on nauczył nas kilka zwrotów po arabsku. Jestem bardzo wyczulony na takie nauki, bo z doświadczenia wiem jak to wygląda w Polsce. Obcokrajowiec chce się nauczyć czegoś pożytecznego, a kończy się to tak, że biega po rynku i zupełnie przypadkiem rzuca w ludzi epitetami myśląc, że właśnie powiedział "dziękuję". Nie omieszkałem zatem sprawdzić w przewodniku czy nie narazimy się tubylcom gdy skorzystamy z nauk ów Pana Szefa :). Tajin i kuskus z warzywami były smaczne, tanie i syte. 

PAMIĄTKI Z MARRAKESZU
Praktycznie do wieczora spacerowaliśmy jeszcze po mieście, po czym znów odwiedziliśmy główny plac i suki. Postanowiliśmy zakupić jakieś souveniry. Asia zakupiła szkatułkę na biżuterię z drzewa cedrowego (w środku nieustannie pięknie pachnie ;)) u bardzo miłego pana prowadzącego swój sklepik na terenie suków. Opowiadał nam o drewnie i swoich produktach chyba z godzinę. Pokazywał również bardzo ciekawe pudełka - skrytki. Jakby ktoś kiedyś chciał sprawdzić, zapytajcie o secret-box. Dał mi do ręki pudełko, którego normalnie nie da się otworzyć i powiedział, że jak to zrobię w minutę, to dostanę prezent. Otwarcie go było tak złożone, że nie ma opcji żebym wymyślił jak to zrobić w tak krótkim czasie, więc niestety prezent został u pana na półce :D

CHWILA STRESU...
...gdy wracaliśmy do Riadu. Spotkaliśmy znowu tego chłopaka, z którym posprzeczałem się pierwszego dnia. Stwierdził, że teraz mamy zapłacić jego koledze 2, bo inaczej będziemy mieli problemy. Przyspieszyliśmy kroku stwierdziłem głośno, że go nie znam i nic od niego nie chcę i nic mu nie dam. Zaczął krzyczeć, że jak to? Że wczoraj nas zaprowadził. Ponowiłem stwierdzenie, że go nie znam i postraszyłem policją. Widział, że nie ustępujemy, po chwili odpuścił i oddalił się. Dotarliśmy do Riadu i zaczęliśmy przygotowywać się na dalszą część podróży.


NIESPODZIEWANE ŚNIADANIE I ODJAZD
Gospodyni zrobiła nam bardzo miłą niespodziankę, ponieważ mimo tego powiedzieliśmy, że musimy wcześniej wyjść, zanim jeszcze obsługa przyjdzie do pracy, sama przygotowała dla nas pyszne śniadanko. Dzień rozpoczął się ze smakiem. Wpisaliśmy się do książki gości, pożegnaliśmy ładnie i pobiegliśmy na busa w którym czekał na nas zniecierpliwiony Omar, bo spóźniliśmy się 3 minuty ;)




POCZĄTEK WYCIECZKI
Omar zabrał nas na parking gdzie czekaliśmy na resztę turystów. Trochę to potrwało zanim wszyscy się zebrali. Prawie cała grupa (15 osób) była ze Stanów, oprócz nas, 2 dziewczyn z Brazylii i 2 chłopaków z UK. Cała grupa mówiła po angielsku, natomiast nasz kierowca ledwo cedził słowa. Całą drogę jechał praktycznie w milczeniu, a do przejechania mieliśmy ponad 400km w jedną stronę.

KRAJOBRAZY
Po drodze czekały nas piękne widoki na surowe, czerwone góry Atlas, pokryte zielenią doliny i słynna serpentyna na przełęczy Ti zin-Tichka. Robiliśmy zdjęcia z okna busa i od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się na krótkich postojach, żeby rozprostować kości, zrobić jeszcze więcej zdjęć, skorzystać z toalety lub kupić lokalne pamiątki.



 



POSTOJE
Dłuższy postój czekał nas w miejscowości Warzazat. Kierowca zabrał nas do restauracji i tutaj uwaga. Bądźcie czujni na takie numery. Ceny były kosmiczne. Okazało się jednak, że po drugiej stronie ulicy są dwie małe restauracyjki z normalnymi cenami. Nie omieszkaliśmy odłączyć się i skorzystać z sytuacji gdy cała ekipa została z kierowcą i przepłaciła. W Warzazacie spędziliśmy zbyt dużo czasu - godzinę dłużej niż to było w planie. 
Na dodatek słońce paliło okrutnie. Kierowca, jak się później okazało, dostał chyba mandat, bo nagle nam gdzieś zniknął, po czym przyjechał z policjantem, więc chyba odwiedził posterunek. Nie wiem jak to u nich funkcjonuje.











ZAGORA
Dalsza część podróży przebiegała już bez zgrzytów i dotarliśmy do Zagory. Tam czekało na nas stadko wielbłądów, na których w towarzystwie ich opiekunów, przez 45 minut dreptaliśmy po wypalonej ziemi w stronę obozu nomadów (rozbitego specjalnie dla turystów oczywiście - pełne zaplecze sanitarne, woda, prąd). Siodło wielbłąda chyba było źle założone bo mój tyłek wołał o pomstę do nieba po tej przejażdżce. 


OBÓZ NOMADÓW
Słońce zaszło a Berberowie przywitali nas miętową herbatą, po czym usiedliśmy w kółku przed dużym namiotem - jadalnią i tak przez około godzinę integrowaliśmy się w grupie. Jednocześnie robiliśmy się coraz bardziej głodni. Na kolację podano zupę, tajin i owoce (arbuz i melon). Po jedzeniu przewodnicy wyciągnęli bębny, grali i śpiewali. Każdy mógł również przyłączyć się do przedstawienia. Było bardzo przyjemnie.

Noc była bardzo ciepła i jasna, bo trafiliśmy na księżyc w pełni. Ekipa w pewnym momencie się rozdzieliła. Część poszła spać, część usiadła sobie na wydmie i rozmawiała. Dołączyliśmy do tych rozmawiających. Jeden z lokalnych również tam siedział i opowiadał o swojej pracy, o zwyczajach, o wielbłądach, pustyni itd. Wszyscy już poszli spać, a my jeszcze zostaliśmy i kontynuowaliśmy rozmowę prawie do drugiej.










Postanowiliśmy wreszcie pójść spać. Spaliśmy pod gołym niebem, przy świetle księżyca ;). Nad ranem strasznie zmarzłem. W takich sytuacjach polecam założyć coś grubszego na siebie mimo tego, że jest śpiworek i noc jest ciepła, bo nad ranem przed samym wschodem słońca temperatura spada dosyć znacznie i już nie jest tak przyjemnie. Asia ogarnęła temat dużo lepiej i jej było ciepło - wystarczył dodatkowy kocyk :D

Nasi przewodnicy obudzili nas na przepiękny wschód słońca. Potem zaczęliśmy się pakować i zbierać w podróż powrotną. Każdy dosiadł swojego wielbłąda i po 30 minutach marszu byliśmy już w miejscu gdzie czekał na nas bus. Tym razem siodło już było wygodne i jechało się komfortowo.


POWRÓT I AIT-BEN-HADDOU
Powrót był straszny. W busie zepsuła się klimatyzacja a temperatura powietrza na zewnątrz dochodziła do 45 stopni. Jechaliśmy jak kiszone ogórki popijając ciągle wodę i pocąc się okrutnie. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w wiosce Ait-Ben-Haddou, w której znajduje się potężna fortyfikacja. Miejsce gdzie kręcono Ali Babę i 40 rozbójników, a kawałek obok Gladiatora. Na miejscu jeszcze lokalny przewodnik chciał wyciągnąć od grupy dodatkową opłatę za oprowadzenie po fortyfikacji. Prawie cała grupa odmówiła i sami zrobiliśmy obchód. Następnie zjedliśmy obiad w lokalnej restauracji (również zaproponowanej przez kierowcę) i pojechaliśmy dalej. Jeśli chodzi o restaurację to wszechobecne muchy... i znów ceny z sufitu. Można poszukać czegoś na około żeby było taniej i przyjemniej.

Kasba Ait-Ben-Haddou z widokiem na niemal całkiem wyschnięte koryto rzeki Warzazat

Meczet Kutubijja w nocnej odsłonie ;)

MARRAKESZ, ZAKWATEROWANIE I ZNOWU STRESIK
Gdy wjeżdżaliśmy do Marrakeszu, zaczęło padać, ale jak dojechaliśmy na miejsce, było już po deszczu. Kierowca rozwoził wszystkich uczestników wycieczki do ich hoteli. My mieliśmy ten problem, że noclegi w Baba Ali nam się skończyły i szybko musieliśmy znaleźć jakieś nowe miejsce, a robiło się już dosyć późno. Poprosiliśmy kierowcę, żeby zawiózł nas do domu młodzieżowego w dzielnicy Gueliz. Było tam bardzo tanio ale nie mogliśmy spać w jednym pokoju. Nie chcieliśmy się rozdzielać no i też ciuchy mieliśmy w jednym plecaku itd. Znaleźliśmy wreszcie WIFI i korzytając z booking.com udało nam się znaleźć świetną ofertę. Żeby już więcej nie kombinować, wzięliśmy taksówkę i dojechaliśmy na miejsce. Było już późno - po 21:00. Okazało się, że w Riadzie, w którym zabookowaliśmy pokój, nie wiedzą nic o naszej rezerwacji i że to niemożliwe, że w takiej cenie i w ogóle. Zanim sprawa się wyjaśniła, minęła chyba godzina albo półtorej. Poczekaliśmy na człowieka, który prawdopodobnie był sprawcą całego zamieszania, ale szedł w zaparte, że to nie jego działka i nie jego wina. Zaproponował nam inne rozwiązanie, nieco droższe, ale z racji tego, że nie mieliśmy szans już nigdzie indziej znaleźć noclegu, przystaliśmy na jego ofertę - 35 za noc (booking pokazywał cenę 15 i nikt nie wiedział dlaczego). Pogadaliśmy jeszcze chwilę z opiekunem Riadu w recepcji  i w pokoju gościnnym , ustaliliśmy, że prawdopodobnie weźmiemy jeszcze jeden nocleg, dostaliśmy klucze, po czym poszliśmy spać.

"Stacja benzynowa" na jednej z uliczek medyny :D

GROBOWCE, A PÓŹNIEJ ESSAOUIRA...?
Grobowce Saadytów
Następnego dnia, z samego rana chcieliśmy zobaczyć grobowce Saadytów w Marrakeszu i pojechać na wybrzeże. Przechodząc przez Jemaa el-Fnaa, kupiliśmy sobie trochę soku owocowego na drogę i skierowaliśmy się w stronę grobowców. Warto zapoznać się z historią tego miejsca. Można skorzystać z pomocy lokalnych przewodników, trzeba jednak uważać na oszustów. Wejście na teren cmentarza to 10 dirhamów. Idąc tam zostaliśmy jeszcze zaczepieni przez sympatycznego sprzedawcę w lokalnym sklepie z marokańskimi wyrobami wszelkiej maści. Poopowiadał nam trochę na temat ziół, herbatek, kosmetyków i unikalnych w tych rejonach produktów. Gdy chciałem wręczyć mu bakszysz w postaci 20 dirhamów za miłą rozmowę i porcję informacji, odmówił i sam wręczył nam prezenty. Szkoda, że ten agresywny chłopak pierwszego dnia zepsuł nam podejście do ludzi. Na pewno dużo inaczej byśmy funkcjonowali wśród tubylców i bylibyśmy bardziej otwarci.

Stamtąd udaliśmy się w stronę dworca autobusowego. Jeśli ktoś chciałby podróżować tym środkiem transportu, do dyspozycji jest 2 dużych przewoźników - CTM i Supratours. Najpierw udaliśmy się do CTM i przywitał nas ponury jegomość, po czym gdy dowiedział się, że chcemy w niedzielę o 10:00 kupić bilet do Essaouiry, popatrzył na nas jak na wariatów i burknął, że nie ma już miejsc i że może zaoferować tylko bilet powrotny. Udaliśmy się więc na dworzec Supratours i tam też pojawił się podobny problem. Pobiegaliśmy jeszcze kilka razy w tę i z powrotem z myślą, że nici z oceanu, że zostaniemy kolejny dzień w Marrakeszu. I nagle padło - a może AGADIR? 
Fakt, że bardziej zależało nam na Essaouirze ze względu na portowy klimat i rdzenną architekturę, ale skoro już nie było innej opcji to postanowiliśmy udać się do Agadiru - miasta odbudowanego od podstaw ze względu na sejsmiczną katastro, która zrównała je z ziemią. Udało się w ostatniej chwili. Pracownik biura szybko wydrukował dla nas bilety (w obie strony - ważne) i zaprowadził do autobusu. Szczerze polecam zarezerwować sobie przejazd dużo wcześniej niż na "hurrraa" ;). Przejazd był przyjemny, stan pojazdów i poziom świadczonych usług przez CTM jest bardzo wysoki. Widoki były ładne, ale krajobraz już bardziej równinny.


AGADIR 
Wysiedliśmy z autobusu i uderzył w nas iście nadmorski klimat. Było słonecznie, ale... zimno. Od strony plaży odległej o ok 7km od dworca czuć było bryzę, która skutecznie dominowała tworząc wilgotny mikroklimat. Jako, że miasto wybudowano specjalnie pod usługi turystyczne, spodziewaliśmy się wysokich cen i kurortowego klimatu. Tymczasem cen były dużo niższe niż w Marrakeszu (po drodze zatrzymaliśmy się na tanią i smaczną kawę), spokój na ulicach, brak szaleństwa w ruchu drogowym, powszechna sygnalizacja świetlna, taksówki w kolorze pomarańczowym, architektura w kolorze białym i już bardziej europejskim stylu (po trzęsieniu ziemi projektami zajął się Włoch Coco Polizzi). Im bliżej plaży, tym więcej hoteli o wysokim standardzie i tak jakoś bardziej... swojsko. Ponoć wg. statystyk najwięcej turystów przybywa tu z Niemiec i Polski. Po drodze nawet zaczepił nas jeden z pracowników biura turystycznego i pokazał nam kartkę, na której miał wypisane polskie teksty i to takie nawet bardziej wyszukane. Mówił, że właśnie uczy się polskiego :D. 

Doszliśmy wreszcie na plażę, ale nie było za bardzo czasu, żeby się powylegiwać, kąpać itd., więc pomoczyliśmy stopy i przeszliśmy się wzdłuż wybrzeża uwieczniając widoki na fotografiach.

W drodze powrotnej w lokalnych sukach zrobiliśmy jeszcze zakupy. Kupiliśmy herbatkę berberyjską i olej arganowy pierwszej świeżości, ledwo co wyrobiony (na naszych oczach) i przelany do buteleczek. Do tego pożartowaliśmy jeszcze sobie z młodym sprzedawcą (nie obyło się bez propozycji małżeństwa :D), spróbowaliśmy Amlou - przepysznej, tradycyjnej berberyjskiej pasty z mielonych migdałów, miodu i oleju arganowego (mniam!) i żeby się nie spóźnić, szybkim krokiem ruszyliśmy na nasz autobus powrotny. 





OSTATNI WIECZÓR W MARRAKESZU
Dotarliśmy do Marrakeszu późnym wieczorem i wzięliśmy taksówkę pod sam ówny plac, żeby się już nie kręcić. Umówiliśmy się również z tym taksówkarzem, żeby czekał na nas rano przy placu jak będziemy zmierzać na lotnisko. Kupiliśmy jeszcze kilka pamiątek korzystając z tego, że przechodzimy przez suki. Mając już trochę wprawy w handlowaniu udało nam się za całkiem dobrą cenę kupić 2 bardzo fajne portfele. Ale z propozycji sprzedaży Asi za 1000 wielbłądów już nie skorzystaliśmy (może następnym razem :D). Idąc do Riadu znowu się pogubiliśmy (normalka :D) O mały włos nie wsadziliśmy klucza w jakieś obce drzwi. Wszystkie wyglądały tak samo. Popytaliśmy o drogę przechodniów i dotarliśmy w odpowiednie miejsce. W Riadzie zastaliśmy naszych gospodarzy. Chwilę jeszcze z nimi porozmawialiśmy, opłaciliśmy pobyt i poszliśmy przygotowywać się do porannego wylotu do Polski. Odchodząc od recepcji zaznaczyliśmy jeszcze gospodarzom, że bardzo wcześnie będziemy wychodzić. Wyglądało na to że zrozumieli. Chyba nie do końca jednak...

ZAKRĘCONY PORANEK
Gdy się rano obudziliśmy i zeszliśmy do recepcji, nikogo nie było. Zdaje się, że zostaliśmy sami w Riadzie z kluczami w ręku, albo gospodarze tak mocno spali, że nie słyszeli jak ich wołałem. Postanowiliśmy więc zostawić klucze na ladzie w recepcji i wyjść. Niestety drzwi wyjściowe u nich nie mają klamek i zamykają się od środka na zasuwkę lub od zewnątrz za pomocą klucza. Głupio nam było zostawić drzwi otwarte, bo mógłby ich ktoś okraść. Dodatkowo spieszyło nam się, bo mieliśmy świadomość, że czeka na nas taksówkarz i że samolot w razie czego raczej nie będzie na nas czekał. Przypomniałem sobie, że dostałem od gospodarza wizytówkę, więc wziąłem telefon i wystukałem numer. Sieć Orange nie chciała współpracować, a czas leciał. 
Wskoczyłem do recepcji i chwyciłem słuchawkę. Tym razem udało się i po drugiej stronie usłyszałem zaspany głos jakiegoś mężczyzny. Początkowo wyglądało na to, że rozmawiam z odpowiednią osobą. Opisałem całą sytuację, a człowiek po drugiej stronie słuchawki poprosił żebyśmy poczekali i za 5 minut się zjawi. Nikt się nie zjawił... Zadzwoniłem po raz drugi i gdy jeszcze raz powiedziałem w jakim Riadzie jestem, to ten nie wiedział w ogóle o czym mówię. Odłożyłem słuchawkę. Asia zrobiła z papierowej ulotki klin, tak żeby drzwi się nie zamykały i w ten sposób na "słowo honoru" opuściliśmy lokal :D. 
Było już pół godziny po czasie jaki ustaliliśmy z taksówkarzem, więc pomyśleliśmy, że już odjechał i na nas nie czeka. Idąc po drodze na plac wzięliśmy pierwszą lepszą taksę, żeby już więcej przygód dziwnych nie przeżyć, po czym mijając plac, ujrzeliśmy naszego taksówkarza, który nadal wiernie czekał na nas z włączonymi światłami. Strasznie nam było głupio, ale nie chcieliśmy już mieszać, przesiadać się i kusić losu. 
Dotarliśmy na lotnisko i koniec końców, mimo jeszcze kilku drobnych potknięć, podejścia pracowników odprawy celnej do podróżnych i korzystania z toalety w OSTATNIEJ chwili narażając moje włosy na głowie na utratę pigmentu ;D (musiałem Asiu wspomnieć hehe), zdążyliśmy na samolot. Potem było kołowanie nad Bergamo z powodu burzy i półtorej godziny opóźnienia lotu do Wrocławia, ale to już pryszcz w porównaniu z przeżyciami z ubiegłego tygodnia... Przynajmniej spokojnie dopiliśmy kawę :D 

Mimo wszystko polecamy takie wyprawy. Mnóstwo nauki, poznawania samego siebie w podbramkowych sytuacjach itp. Wnioski po tej wycieczce? :D Zaaaawsze jakoś damy sobie radę ;)